Początki, czyli jak uczyłem
się grać w brydża.
Zaczęło to się jakoś tak, że po prostu w moim rodzinnym domu
grywało się w brydża. Mój ojciec, jego koledzy-Pan Mundek i Pan Zdzicho, wujo
Rysiuńcio i starszy kuzyn Jędrek spotykali się nie rzadziej niż co 2 tygodnie i
jak mawiała moja matka „rżnęli w karty”. To określenie i związane z tym
skojarzenia, w odniesieniu do brydża,
było i jest wysoce niesprawiedliwe. Ma bardzo negatywną konotację i jestem
absolutnie przekonany, że bardzo niekorzystnie wpłynęło na rozwój i popularność
tej gry. Należy jednak podkreślić, że złość matki nie była zbyt głęboka, z
racji tego, że zawodnicy powstrzymywali się dzielnie od jakiejkolwiek „konsumpcji”
w trakcie gry. A do abstynentów oni nie należeli, oj nie.
W tej sportowej atmosferze, jako malec niespełna dziesięcioletni,
lubiłem obserwować grę w brydża. Zaciekawiła mnie bardzo. Na początku nic z
tego nie rozumiałem i na domiar złego wszystkie moje dociekliwe pytania, jako
że dotyczyły aktualnie granego rozdania, kończyły się zwykle opryskliwym „milcz
smarkaczu!”, ponieważ groziły ujawnieniem rozkładu kart. Ale nie zrezygnowałem.
Usadowiłem się za plecami ojca, który to wydawał się być najlepiej zorientowany
w arkanach tej gry. Ojciec był niezwykle małomówny. Czasami, komentując
zagrania, wtrącał lakoniczne uwagi, które wyczuwałem , że były wysłuchiwane z
szacunkiem przez towarzystwo przy stole. Siedziałem cicho, patrzyłem i
słuchałem. Gra była fascynująca i powolutku zacząłem łapać o co w niej chodzi.
Przede wszystkim poznałem strukturę talii 52 kart, 4 kolory
po 13 kart, nazwy i starszeństwo kart (walet starszy od 10), nazwy i hierarchię
kolorów(wymieniam od najmłodszego): ♣ - trefl, ♦ - karo, ♥ - kier, ♠ - pik oraz BA – bez atu.
Zastrzegam, że prawidłowe używanie nazw i terminów brydżowych jest przez
grających bardzo serio respektowane. Użycie np. słowa „czerwo” zamiast kier,
czy „jopek” zamiast walet wystawia
początkującego adepta na pośmiewisko społeczności brydżowej. Ale to właśnie podkreśla odmienność brydża od
innych pospolitych gier karcianych.
Zorientowałem się, że jest to gra
parami. W trakcie licytacji (każdy z czterech grających ogląda tylko swoje 13
kart) następuje wymiana informacji
pomiędzy partnerami, ujęta w ramy pewnych konwencji. Faza licytacji jest
rodzajem aukcji, podczas której zawodnicy deklarują kolejno, zgodnie z
kierunkiem ruchu zegara, wysokość (ilość lew) i miano (kolor
uprzywilejowany-atutowy) kontraktu. Odzywka „pas” jest akceptacją ostatniej
konstruktywnej deklaracji. Po trzech kolejnych pasach kontrakt zostaje
ustalony. Jeśli np. jest to 3 ♥ -
to oznacza, że para zadeklarowała wzięcie 3(wysokość kontraktu)+6=9 lew przy
kolorze uprzywilejowanym- kierach. Rozgrywającym staje się zawodnik, który
pierwszy zgłosił kiery, jego partner – „dziadkiem” a pierwszy wist wykonuje
broniący, znajdujący się po lewej
stronie rozgrywającego.
Wistujący odkrywa jedną
kartę( jej kolor definiuje kolor lewy), dziadek wykłada (odkrywa) swoje karty i
jego rola intelektualna w rozdaniu kończy się. Po zwyczajowym namyśle i
podziękowaniu, rozgrywający dysponuje dołożenie karty z dziadka, potem dokłada
kartę prawy broniący a na końcu – rozgrywający (kolejność jak w zegarze). Istnieje
obowiązek dokładania do koloru a w przypadku braku kart w kolorze lewy można
dołożyć dowolną kartę, w szczególności atuta (nie ma obowiązku „przebijania”).
Lewę bierze ta para, której zawodnik dołożył najstarszą kartę w kolorze lewy
lub najstarszy atut. W następnej lewie rozpoczyna zawodnik, który wziął lewę
poprzednią. W ten sposób odbywa się kolejna faza rozdania, czyli rozgrywka i
wist, polegające na manewrach prowadzących do wzięcia możliwie maksymalnej ilości lew przez
rozgrywającego i przez broniących (w sumie lew jest 13). W sensie strategicznym
rozgrywający dąży do realizacji zadeklarowanego kontraktu a broniący starają
się mu przeszkodzić.
Siedziałem tak „na
kornerze” z pół roku a moja wiedza zaobserwowana i wyrozumowana była niewiele
większa niż poziom podanych elementarnych zasad gry.
Aż tu pewnego wieczoru, zawodnicy milcząco
wpatrywali się w puste krzesło, przeznaczone dla Pana Zdzicha –„Grubego”, który
właśnie zaczął zapadać na zdrowiu (a wydawało mi się, że zdrowie to ma „pancerne”,
skoro jako komandos przeżył nieudany desant pod Arnhem z polską dywizją
generała Sosabowskiego, w czasie II wojny światowej). Posiadanie telefonu w
owych czasach (koniec lat pięćdziesiątych) było jak dzisiaj złapanie bozonu Higgsa
a Pan Gruby mieszkał w Warszawie. I nagle, jak grom z jasnego nieba, usłyszałem
głos wuja Rysiuńcia i zdanie, kierowane do mnie, a wygłoszone tonem nie znoszącym sprzeciwu: „
Janek siadaj! ”. I tak się zaczęło. Co było dalej, z przejęcia
nie pamiętam.